Belize swiatynie i kitesurfing

13 marca 2015 Janusz Gałka

Belize świątynie i kitesurfing

Nie wiem kiedy minął miesiąc od ostatniego postu! A przecież zaraz padnie i drugi. Ech! Początek 2015 zabija swoją intensywnością. Teraz jestem w Stanach, z których za chwilę znowu do Meksyku. Nim jednak zagadałem po jankesku, spędziłem ciekawe dni w Belize – Meksyk po sąsiedzku. Hiszpański na języku, mieszany z British English w byłej kolonii królowej z foggy London. Belize śwatynie i kitesurfing – projekt wypłynął, bo Wenezuela wciąż mówi „nie” turystom. Dziwne, ale widać paliwo za grosze miesza machos w głowie. Nie dla nas też urodziwe lokalne panny, nawet jeśli ich uroda w jakiejś części pochodzi od chirurga…

Caye Caulker Belize

No to wylądowaliśmy w Cancunie. Po Toronto i minus 2 było to miłą odmianą (noc + 26 i margarita w barze). Płeć odmienna spogląda z zainte- resowaniem na nasze (ok. kolegów) quivery (do wyjazdu też nie wiedziałem o ich istnieniu:)). Sprzęt kajtowy trzeba w czymś wozić, a że temat międzynarodowy, to i zapożyczeń więcej niż zezwala polska norma językowa. A więc ciągniemy te trumny za sobą, gonieni wzrokiem smagłych piękności. Teraz już wiemy jak trudne jest życie prawdziwych … machos. Wypinamy pierś, wciągamy brzuchy (lub na odwrót – coraz słabiej z pamięcią) i po godzinie z okładem logujemy się na noc w Playa del Carmen.

Playa del Carmen

Droga z Playa de Chetumal na granicy z Belize nie dłuży się. Nie od dziś znamy proporcje coli i procentów … Pogranicznicy meksykańscy wydają nam kwitki w zamian za 26 uczciwych amerykańskich zielonych. Gdy teraz o tym myślę, to na byciu granicznym policjantem wychodzi lepiej niż na niejednej uczciwej pracy. Panowie w zamian za odpłatne opuszczenie Meksyku (swoją drogą kolejny urzędowy biznes), wydają kwit w rozmiarze żółtej karteczki podbitej nieczytelnym stemplem z ziemniaka. Ten pseudodokument niechybnie ucieszy moją skrupulatną księgową.

Łódka nie każe na siebie długo czekać. Smakujemy ostatnie meksykańskie burito w barze na zakręcie. Kończąc wzdychamy do nieba, żeby miejscowe bakterie nie przebiły się przez wznoszony od rana szaniec spirytusowy. Przed nami wszak 2 godziny łodzią na San Pedro.

Motorówka Chetumal – San Pedro zasługuje na książkę, lub choćby średniowieczną pieśń rycerzy krzyżowych. Kręgosłup.  Albo się go nie ma (taka meduza na przykład nie ma (chyba)), albo się ma ale zdrowy!!! Lepiej żeby się nie miało, bo jak się ma to potem przez 4 dni połódkowy ból sprawia, że żałujemy że nie wybraliśmy opcji numer jeden. Łódka pędzi waląc twardo w fale. A przy wsiadaniu zastanawiałem się: „ki czort?”, „po co komu na łódce poduszki na siedzeniach?”. Powiem tak: niewiele pomogły. Nawet moje 4 litery nawykłe do końskich grzbietów, dostały w przysłowiową kość … ogonową. Nie potraficie sobie wyobrazić 2 godzin nieregularnego uderzania w falę – sztywno, mocno, dokładnie… Tylko spryt może Was uratować! Wystarczy być pierwszym na pokładzie i zasiąść na rufie. Czyli po staremu, sposobem znanym z komitetów kolejkowych, należy rozepchnąć łokciami ciżbę, wbijając przy tym palec w oko pokładowego matrosa (żeby uniemożliwić mu dostrzeżenie naszego sprytnego manewru). Nawet jeśli zajmiemy miejsce z tyłu, nie możemy tracić czujności, chodzi o to aby przeciwdziałać „dokwaterowaniu”. W tym celu nadymamy brzuch, rozkładamy nogi (rozwarcie mniej więcej jak do porodu – nie widzieliście nigdy? Zapewniam Was, że google widziało!) tudzież rozrzucamy w nieładzie ekwipunek sugerując brak miejsca, lub upośledzenie umysłowe (o co w dobie urządzeń mobilnych nie trudno – tu mała dygresja). Widziałem dzisiaj wirtualną randkę w realu. Siedzieli naprzeciw siebie w sposób bezkonwersacyjny, używając jednego z komunikatorów. Zastanawiałem się, czy znają tembr swoich głosów. Czy w Ameryce nie będzie to wkrótce, obok niezgodności charakterów, twardy powód do rozwodu? Dopływamy gonieni burzowymi chmurami. „Llegadas internacionales” dumny napis na małym budynku oznacza, że formalnie przekraczamy morską granicę Belize. 1,5 USD opłaty wjazdowej i już jesteśmy po drugiej stronie terminala. A tam? Karaiby! Wolno, przyjemnie, bez pośpiechu, brakuje tylko Boba Marleya. Pakujemy się do vana Toyoty (musiał być to jeden z pierwszych, który zszedł z taśmy w Osace) – każda część z innego samochodu, najważniejsze, że jedzie!!! Po niespełna 7 minutach zajeżdżamy do naszego wymarzonego Dream Villas Hotel. Bosonogi karaibski resort            z zapachem alg, które od pół roku zalegają wybrzeże od Florydy po Placencia w Belize, a może i dalej. Baza założona! Z perpektywy czasu muszę powiedzieć, że była to najłatwiejsza część wyprawy. Trafiliśmy tu prosto z zagonionej Europy i najtrudniej poszło nam przestawienie się na „czas belizyjski”. I nie chodzi tu o jetlag, ale ile czasu potrzeba do wykonania określonych czynności – przez kelnera, awionetkę lecącą na wyspę, czy Panią w mięsnym (jeśli akurat, jak co rano przechodziła tamtędy jej koleżanka, z którą tak dawno się nie widziała – konkretnie wczoraj rano). Tego czasu jest „plenty”, lub „mucho”, bo chociaż to była kolonia brytyjska, hiszpański nie wychodzi z użycia. Zaniknęły w nim jednak pojęcia „rapido”, „immediatamente”, zastąpione popularnym „manana”, „hasta un rato”. Zapewniam Was, że nie są przez to mniej szczęśliwi! Wyrażnie natomiast mają mniej potrzeb. Każdego poranka zjadamy niespieszne śniadanie. Polecam burito zwane bodajże rancheros (podobnie jak w prawie każdym lokalu od Los Angeles po Chile), ze wszystkim czego dusza zapragnie, najważniejszy jest jednak chrupiący bekon! Sok z arbuza i kawę – mimo, że nie jest z ekspresu, a just regular coffee. Świeże owoce smakują jak powinny na karaibach – przecież właśnie zerwano je z drzewa. Posiłek kończymy zwykle sesją internetową (na wyspie jeśli tylko jest prąd – jest i internet, nie ma mobilnego – data nie „chodzi” w telefonach komórkowych). Potem każdy rozchodzi się do swoich zajęć. Kajterzy wyplątują się z linek lataw-ców i mierzą siłę wiatru, turyści lecą na kontynent „odkryć” śwątynie Majów uważnie obserwując zarośla w poszukiwaniu rzadkich ptaków i nie tak rzadkich krokodylii.

Dwa przypadki: Lamanai i Caye Caulker

Lamanai – śwatynie/ piramidy w dole rzeki. Konkretnie w dole New River. Mieliśmy popłynąć z San Pedro do Belize City. Ustaliliśmy jednak,   że mamy narazie dość pływania i lepszy pomysł w miejsce 4 godzin w łódce (tym bardziej, że kurs nie jest bezpośredni, bo przez Caye Caulker – w jedną stronę trwa więc 2 godziny). Tropic Air to jedna z linii, która obsługuje lotnisko na San Pedro. Loty do Belize City (15 min.) odbywają się na lotnisko municipal i international (uwaga! różnią się ceną) i mogą … nie odlecieć jeśli gdzieś w pobliżu szaleje burza. W trasę wyruszają znane z moich afrykańskich szlaków, niezawodne Cessny Caravan. Zabierają 12 osób. Jedna z nich może sedzieć jako co-pilot (nie radzę wykonywać gwałtownych ruchów w kierunku wolanta – pilot reaguje jak oparzony, wbijając przy tym nóż w udo:)), a trzy najbar-dziej korpulentne sadzane są zwykle na ławeczce w części „prawie” bagażowej (przy starcie samolocik jakoś ten ogon udźwignie, a przy lądowaniu przynajmniej nie zaryje nosem w pas startowy:)). No to lecimy (dla ładniejszych fotek, jeśli lot przed południem, polecam siedzieć z prawej), by po kwadransie wylądować w podskokach na lotnisku miejskim. Pragniemy kawy z ekspresu dlatego zwiedzanie rozpoczynamy od Petit Cafe w … Radissonie. Ma swój klimat i oczywiście szybszy niż wyspiarski internet. W godzinę po wypiciu i gwałtownej podróży vanem jesteśmy już na przystani. Tu przesiadamy się na łodkę, bo Lamanai jest jedyną świątynią w Belize, do której można dotrzeć także i wodą. Mała dygresja a propos „gwałtownej podróży”. Otóż w Belize obowiązują przepisy, których nikt nie przestrzega, stąd podróż vanem 100 mil na godzinę (ok. 160 km/h) wypada nazwać gwałtowną. Koniec dygresji. Na wodach lądowych jestem za rejsem łódką!!! Nie trzęsie i nie rzuca, a co najważniejsze widać milion razy więcej niż z drogi! Muszę też przyznać, co potwierdzi mój przyjaciel Vlasti, że podczas tej krótkiej, chyba godzinnej podróży, widzieliśmy więcej stworzeń niż podczas naszej 3 dniowej amazońskiej wyprawy z peruwiańskiego Iquitos. „Really? That’s awsome!” – powiedziałby Angol niestety nie było go w pobliżu. Nie opowiem co widzieliśmy, lepiej jak pokaże na zdjęciach …\

Dragon_cactus_plant.jpg

Dragon cactus plant

 

Kapucynka.jpg

Kapucynka

Czapla

Krokodyl

Krokodyl z profilu

Chodzący po wodzie zwany też Jesus Christ

Drapieżnik

Drapieżnik

No to dopłynęliśmy, a nasz opiekun zrobił całkiem niczego (z niczego) lunch. No to zjedliśmy. A potem były już tylko piramidy. Nie tak okazałe jak jukatańskie Chichen Itza, ale za to ukryte w dżungli i prawie bez ludzi. Aaaa, no i można na nie wejść i zrobić panoramę, co też zrobiliśmy. Trochę co prawda miny nam zrzedły, gdy jeden z kolegów ostukał piramidzkie maski i okazały się być lekko gipsowe. Prawdziwe są podobno pod spodem. Nie byliśmy wycieczką szkolną, nie wbiliśmy więc cyrkla, aby się przekonać czy dorośli mówią prawdę 🙂. Zobaczcie sami na zdjęciach…

Lamanai

Lamanai.jpg

Lamanai

Powrót na przystań zajęła nam trochę mniej czasu, bo łodzi załączono drugą prędkość kosmiczną (w stronę „do” zobaczyliśmy pewnie wszystko co powinniśmy). Potem jeszcze tylko lot plecami do zachodzącego słońca i wieczorna impreza u Alex stała się faktem (opowieść o Alex ukaże się oddzielnym drukiem w różowej serii, oczywiście tylko dla dorosłych:)). Podróż miała miejsce na drugi dzień po belizyjskich wyborach. A w dniu wyborów obowiązywała prohibicja. Z pewnymi wyjątkami … gdyż bardzo chciało nam się pić. Pomocną dłoń (nie pustą!) podała nam wtedy Alex. Bo polityka nie ma na karaibach nic wspólnego z codziennymi potrzebami, a te co wiadomo, należy zaspokajać! A Alex pokochaliśmy nie tylko za jej urodę, ale także za pomocną dłoń (no i skąpe odzienie – co jak rozumiem, dobrze o nas mężczyznach świadczy?).

Caye Caulker – nasi kajtowi przyjaciele powiedzieli, że mamy tam jechać, no to … pojechaliśmy (uprzedzając fakty – zrobilibyśmy to ponownie). Tym razem łódką, która miała oczywiście co? INTERNET! Ha! Takie łódki pływają teraz po Karaibach! Musiał być pewnie z satelity, bo trochę się od lądu oddaliliśmy. A satelita pewnie ruski w drodze do Wenezueli, bo trochę rwało połączenie. Ale sztuka jest sztuka i darmo, więc koniowi nie zaglądaliśmy w zęby. Podróż miodzio, woda spokojna, kręgosłup i koronki porcelanowe nawet nie zauważyły. Piszę porcelanowe, bo na łodzi był jeden Rosjanin i chyba miał złote. A tak na marginesie to w Belize ich ani widu, ani słychu – widocznie nie jest wystarczająco glamjur! Po pół godzinie przybiliśmy do Pier (i nikogo tu nie obrażam). W pierwszym barze była już impreza (rano!), ale nasi kajtmeni powiedzieli, że za wcześnie i muszą trochę poczarować tymi swoimi latawcami. No to zwiesiliśmy nosy, a raczej włożyli w maski          i z rurą w ustach popłynęliśmy na rafę. Taką tam – raptem drugą na świecie po Wielkiej Barierowej w Australii. Gdyby nie koralowce, rekiny co dały się głaskać po brzuchach i płaszczki, które ciągnęliśmy za ogony, to w sumie nic ciekawego i to wszystko za 30 obamowych papierków od głowy! Szyper zwany „I will be your captain today” był na tyle miły, że podwiózł nas do chłopaków z latawcami. Zaraz się też do nich podpięliśmy. Wystarczyło na bezdechu (dyskretne ukrycie brzucha, który tak lubią nasze żony) napiąć mięśnie (które nigdy nie widziały siłki)  i już wszystkie plażowiczki mdlały na nasz widok! Fajne to kajtserfowanie, chyba sobie nawet taki latawiec kupię! Potem zjedliśmy, ale naprawdę pyszną „catch of the day” i w towarzystwie margarity podziwialiśmy zbliżający się zachód słońca (każdy w ukryciu myślał o czymś innym, czyli o Alex). Ostatnia łódka odpływa na San Pedros o 17.30. Co było robić? Noga za nogą powlekliśmy się piaszczystą dróżką do przystani. Kilku rasta zagadało do nas przyjaźnie: „looking for a good stuff men?”, a jeden z nich prowadził nawet lokalną agencję nieruchomości o swojsko brzmiącej nazwie „GimmeDalla”, a może był to bankomat (stuff???)? Tutaj napewno powrócę! Co pewne, moja relacja pokazuje tylko okruchy          z wypadu do Belize. Chcecie zobaczyć więcej? Nic prostszego – zapraszam na wyjazd!

Caye Caulker

Caye Caulker

IMG_1913

Kitesurfing at Caye Caulker

Caye Caulker

Caye Caulker

Caye_Caulker.jpg

Kitesurfing at Caye Caulker

Caye_Caulker.jpg

Kitesurfing at Caye Caulker

Caye_Caulker.jpg

Kitesurfing at Caye Caulker

Caye_Caulker_reef_sharks.jpg

Caye Caulker reef sharks

Caye_Caulker_snorkeling.jpg

Caye Caulker snorkeling

Caye_Caulker_snorkeling1.jpg

Caye Caulker snorkeling

Caye_Caulker_Pier.jpg

Caye Caulker Pier

Caye_Caulker.jpg

Caye Caulker Rasta …

IMG_1920

From Caye Caulker to San Pedro Sunset

 

 

 

, , , , ,

Comments (2)

Dodaj komentarz