Wyprawa do Torres del Paine, cieśniny Magellana i wodospadów Iguacu
Bo plan był taki: grudzień to trudny miesiąc, a czasem nawet trochę nerwowy. Z różnych oczywiście powodów: nie ten prezent, nie w tą stronę sklejone uszko, porządki, pieczenie, szaleństwo sklepowe i Mikołaj Święty, który wyskakuje nawet z całkiej świeckiej lodówki.
Chcieliśmy jakoś w tym wszystkim pomóc. Ustaliliśmy zatem z kumplami, że najlepiej – aby nie zawadzać w kuchni – pojedziemy do Ameryki Południowej.
Zanim wrócimy – wszystko się uspkoi i święta będą takie jak zawsze: z choinką, ciepłe i w rodzinnej atmosferze. Torres del Paine, Magellan i Iguacu od początku dobrze się kojarzyły.
Buenos Aires – mądremu nie trzeba dwa razy powtarzać
Loty Lufthansą do Buenos są tak do siebie podobne, że po latach trudno odróżnić, który był który. Czasem ten w biznesie zrobi jakąś różnicę – choć ostatnio mam wrażenie, że w dowód zasług linia ta promuje bardziej dojrzałe stewardesy awansem do pracy w klasie biznes właśnie…
W Buenos – jak to w Buenos – mamy tu swoje miejsca, mety, hoteliki i naszych przewodników. Wiemy gdzie na tango – to z przedstawienia i to z najprawdziwszej milongi.
Wiemy, który rocznik Malbeca pasuje do którego steka w Cabaña Las Lilas. Wiemy także, której knajpy raczej unikać, gdyż jej dawna sława jest lepsza niż jakość teraźniejsza (w private message). Ten konkretny wyjazd jest raczej sportowy, dlatego dokładna eksploracja Capital Federal zostaje komisyjnie przełożona na przyjazd z żonami (w okresie pozaświątecznym).
Do Punta Arenas przez Santiago de Chile
Jest pewna prawidłowość w lotach po Ameryce Południowej jest nią … niepunktualność. Planowanie na styk nie ma tu najmniejszego sensu – bo i po co? Niczego nie przyspieszysz – zaplanuj o dwa dni dłużej – tak będzie lepiej – dla podróży i twoich nerwów. A zatem samoloty wyleciały, przyleciały i połączyły się z opóźnieniem.
W Punta Arenas – najdalej wysuniętym na południe mieście Chile – znaleźliśmy się późnym wieczorem i tego dnia zdążyliśmy jeszcze na kolację – nie wszyscy – kilku Amundsenów i Scottów – przyszłych zdobywców biegunów – przystąpiło niezwłocznie do regeneracji sił:))). Przydadzą się i na Magellana i na Torres del Paine.
Z Punta Arenas na wyspę Karola III
Wczesnym rankiem – co jest tradycją w podróży do naukowców w Cieśninie Magellana – wpadamy na śniadanie do Wake up Coffe. Śniadanie polecam tym, którzy są mocni w gębie, a raczej w … błędniku. Bo jeśli nie, to pieniądze wydane na posiłek mogą być wyrzucone w błoto (w przenośni), a raczej w fale oceanu (dosłownie).
Do Bahia Punta Carrera docieramy jeszcze przedpołudniem. Tutaj nie tylko ołów chmur, ale i nasza łódź zapowiadają trudną przeprawę. Podczas poprzedniej podróży, o której przeczytacie tutaj popłynęliśmy szybkim zodiakiem i zajęło nam to 3,5 h. Dzisiaj – tuż po wypłynięciu z zatoki – dostajemy wiatr od dziobu (a niektórzy twierdzą, że w dziub:))), a im dalej w morze tym gorzej.
W pewnym momencie fale są tak wysokie, że kuter porusza się jak na wstecznym. Szyper decyduje przeczekać najgorsze, w jednej z pobliskich zatok. Cumujemy na godzinę, a cała podróż (łącznie z wyrzuceniem pieniędzy za śniadanie) zabiera nam z 11 godzin. Poobijani docieramy do spokojnej przystani, do miejsca, które choć tak odległe od domu, jest tak bliskie memu sercu. Witamy się serdecznie z rezydentami.
Od mojego poprzedniego pobytu sporo się tutaj zmieniło. Jedynie jedna, czy dwie osoby są ze starej ekipy. Samo miejsce jednak bez zmian i jak przyjdzie mi się przekonać w kolejnym dniu i pingwiny i wieloryby są na miejscu, a i lodowiec Santa Inés w firodzie Seno Helado niewiele się zmienił. Nocleg w igloo ogrzewanym kozą przywodzi na myśl wspomnienia i opowieści o migracji humbaków, które – dacie wiarę – płyną z Półwyspu Antarktycznego, wzdłuż zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej aż do Ekwadoru?
Jakąż przyjemność sprawił nam powrót! Magellan prawie gładki, piękna pogoda i inne nastroje, gdy mijaliśmy kolejno: Cabo Froward, Bahía el águila, Faro San Isidro. W Punta Arenas czekała na nas kolacja i szybki sen (nic nowego), przed kolejnym wyzwaniem (Torres del Paine).
Z Punta Arenas przez Puerto Natales do Refugio Grey
Temat brzmi jak bułka z masłem, a tymczasem sama odległość z Punta Arenas do Puerto Natales to 250 km. Trasa do Hotel Lago Grey, który leży “po tej stronie” jeziora zajęła nam łącznie 5 godzin. Sam spacer do przystanii nie jest zbyt długi – ok. 30 minut i jeśli pogoda i lodowiec dopiszą, można po drodze podziwiać mini góry lodowe, które dotarły tu właśnie po ocieleniu się lodowca szarego (Grey glacier).
Piszę spacer do przystani, gdyż aby dostać się w okolice Refugio Grey (nie mylić z Hotelem Lago Grey) należy popłynąć promem (katamaranem). Podróż przez Lago Grey – ciekawa widokowo – trwa około półtorej godziny. Po drodze mija się zwykle mniejsze, lub większe bryły lodowe, a pod koniec przeprawy można nawet trafić na poważne fragmenty lodowca.
Kajakowanie pod lodowcem Grey
To już jakaś moja obsesja:). Lubię kajaki pod każdą postacią. Żaden z moich wyjazdów na Alaskę nie może odbyć się bez nich. Dlatego i tutaj po drugiej stronie kuli ziemskiej – w Parku Narodowym Torres del Paine – są żelaznym punktem programu. Tempo tego dnia mamy niezłe. Wkrótce po zejściu z pokładu katamaranu stoimy przebrani w stroje kajakowe.
Wyglądamy absolutnie zabawnie, a dla niektórych zapewne pokracznie. Na szczęście trafiamy na bardzo ogarniętego instruktora – Polaka (na końcu świata przypominam). Dokładne, merytoryczne szkolenie i już posuwamy po gładkiej tafli jeziora w kierunku pierwszych górek lodowych (podobno gładkie Lago Grey to ewenement, a warunki takie są tylko kilka razy w roku).
Przeżycie jest z gatunku ekstremalnych. Utrzymujemy dystans od lodowca i jego “dzieci” z obawy przed niekotrolowaną falą, bądź lodową “wywrotką”. Mimo deszczowej pogody, humory nam dopisują – najbardziej przy zakładaniu i ściąganiu nietypowych “kostiumów kąpielowych”. Nie wszystkim brzuchy mieszczą się … w środku:).
TRASA 'W’ W TORRES DEL PAINE
Camp Passo przez … Refugio Grey do Paine Grande
Pogoda, za którą błogogsławiliśmy niebo pływając po wodach jeziora “szarego”, zaczyna nam doskwierać gdy ruszamy w kierunku Camp-u Passo (to już początek circuit W w Torres del Paine). Mamy dotrzeć jedynie do punktu widokowego, z którego powinniśmy złapać w kadrze czoło lodowca o nazwie jak jezioro. I docieramy – już dobrze zmoczeni.
Dopiero po chwili łapiemy się na tym, że zdjęcia w tych warunkach, nie przejdą pierwszego etapu eliminacji – World Press Photo – nie tym razem. Tymczasem przed nami jeszcze długa droga (ponad 4 h) do Refugio/Camp-u Paine Grande. Idziemy w strugach deszczu z jednym postanowieniem, dojść i zrezygnować! Mokro, zimno, zero widoków – jak w końcu października do “Piątki” przez Krzyżne.
Gdy dotrzemy pod wieczór do schroniska, nie znajdziemy suchego miejsca pod warstwami przemoczonej odzieży. Okazuje się, że nawet kosmiczne materiały nie stanowią przeszkody dla deszczu w Patagonii. W recepcji trafiamy na iskierkę nadziei – Gabrielę;). Dziewczyna zamienia sprawnie wpisy w zeszycie rezerwacji z zielonych na czerwone (lub odwrotnie – według potrzeb) i w ten prosty sposób wyczarowuje dla nas miejsce w schronisku (nasza rezerwacja była na brrrr … polu namiotowym). Minuta po minucie przyjemne ciepło rozlewa się po naszych udręczonych członkach.
Prosta, ale pożywna kolacja, wsparta dużą ilością pośledniej jakości Malbeca, wystarcza za dawkę aspiryny i witaminy C w jednym. Żyjemy!
Paine Grande do Los Cuerrnos
Droga do Torres del Paine dzień drugi. Oj długo wisiał nad nami miecz Damoklesa. Jeszcze w godzinie planowanego wyjścia w dalszą trasę zazstanawialiśmy się mocno, czy po wczorajszym potopie nie czmychnąć na prom i nie wrócić do cywilizacji. Choć porannek obudził nas pochmurny, potężne podmuchy wiatru zabrały się rychło do pracy, rozbijając oporny ołów chmur w nadziei, że zostaniemy! Cóż było robić – zostaliśmy!
Zostawiamy w tyle lazur jeziora Pehoé i ruszamy w kierunku Campamento Italiano. Dmucha jak … u moich przyjaciół w Kielcach. Kochamy jednak ten wiatr, bo każdy podmuch jest nadzieją na więcej słońca. Ścieżka prosta – utwardzona, przecinana od czasu do czasu strumieniami, które wpadają do laguny Scottsberg. Łatwe 2,5 godziny “dowożą” nas w całości do obozu włoskiego. Miejsce nie robi na mnie najlepszego wrażenia – ponuro, ciemno, trochę jak w “lęku wysokości”, gdzie akcja toczy się na zamkniętym szlaku gdzieś w chorwackich górach.
Droga w kierunku Mirador Britanico zawalona jest mgłą – po krótkiej naradzie z żalem rezygnujemy z dotarcia na miejsce – budzą się w nas demony wczorajszej ulewy. Kontynujemy wzdłuż brzegów jeziora Nordenskjöld – wiatr szaleje, miejscami sprawia, że musimy salwować się ucieczką, gdy zimne fale chcą nam się dobrać do skóry. Kolejne 5,5 h za nami.
Refugio w Los Cuernos wita nas słońcem i … dostępnym pokojem. Oddychamy z ulgą – znowu nam się upiekło. Ucztujemy do późna, taka już nasza uroda.
Los Cuernos do Campamento Chileno
Dobre humory złapane przy wieczornej biesiadzie pomagają nam przetrwać w zimnym jak psiarnia pokoju schroniskowym. Rano słoneczne bliki od jeziora dają wsparcie w pokonaniu stromych podejść (spotkacie je na początku trasy do Campamento Chileno). Droga wije się przyjemnie, przekraczamy strumienie i większe potoki, niektóre po skałach inne przez przewieszone mosty, aż docieramy na garb tuż za estancją Cerro Paine. To dzień, w którym poznajemy co to znaczy “viento” w Patagonii.
Pierwszy podmuch wbija mój wydech z powrotem w zakamarki płuc, o których istnieniu nie zdawałem sobie sprawy od urodzenia. Kolejny wali obuchem w pierś – rozkładam ręce i lecę na plecy nie kumając bazy. Ruszam nogami i rękami szukając punktu zaczepienia, jak chrząszcz rzucony na odwłok. Zbieram się w sobie, zginam w pół, rozstawiam szeroko nogi i ruszam naładowany potężnym ładunkiem złości, że dałem tak łatwo się złapać.
Wietrzysko wyje, świszczy, łomoce w skały i kosodrzewinę, a te podobnie jak ja stawiają mu czoła desperacko napinając każdy mięsień i to w każdym kierunku, bo to bestia zdradliwa – za każdym razem wali z innej strony. Te ostatnie 5,5 km to heroiczna walka o każdy krok. Już w połowie trasy wiem, że na dotarcie dzisiaj do Mirador Las Torres nie mamy najmniejszych szans. Zostajemy w Campamento Chileno. Śpimy w namiotach z mocnym postanowieniem zerwania się rano na wschód słońca, po który przecież tu przyszliśmy.
Campamento Chileno do Mirador Las Torres
Coś wierci mi dziurę w głowie. Dobrą chwilę nie zdaję sobie sprawy z tego gdzie jestem. Czuję zimno w nogach i na czybku głowy. Dopiero po chwili zaczynają docierać do mnie pojedyncze dźwięki. Pierwszy to potężny huk na zewnątrz mojej gawry. Wiatr nie zelżał w nocy, a w akompaniamencie górskiego potoku – Rio Ascencio – łomocze decybelami tak, że nie słyszę swoich myśli.
Drugi to natarczywy dźwięk mojego budzika – to on wierci mi w głowie. Trzecia trzydzieści. Na myśl, że mam opuścić pielesze i ruszyć gdzieś w górę, dostaję dreszczy. Niestety nadmiar płynów w organiźmie zmusza mnie do działania. Ubieram co mam najcieplejsze. Próbuję obudzić innych. Jedyną reakcją jest niewyraźny mamrot – wyławiam pojedyncze: “odczep się” i “daj żyć”, gorszych nie zacytuję. No cóż. Chciałeś to masz – myślę i ruszam sam. Noc jest czarna.
Huk potoku i wiatru wciaż intensywny. Gdzieś czytałem, że rejon Torres del Paine to w całych Andach (ponad 8000 km) najbardziej ulubione miejsce dużych kotów – pum. Podobno nie można ich nie spotkać na szlaku. Do tej pory ich nie widziałem – nocny trekking to idealna okazja, aby poprawić statystyki. Głuchy, podszyty strachem, skracam każdy krok podkręcając tempo marszu.
Jest jeszcze ciemno, gdy mijam Campamento Torres i rozpoczynam ostatni odcinek wspinaczki w kierunku punktu widokowego nad jeziorem o tej samej nazwie. Im wyżej, tym lepiej (ze strachem). Pumy nie drapią się powyżej linii lasu??? Zaczyna prószyć śnieg, widoczność spada, ale dostrzegam światło czołówki poniżej – ktoś idzie za mną. W rekordowym (dla mnie) tempie docieram na górę – świta.
Torres del Paine i powrót do Punta Arenas
Widzę jedynie ścianę po prawej stronie, a popularnych “zębów” jak na lekarstwo. Zrezygnowany ustawiam time lapsa na telefonie i chowam się w załom skalny. Piję ostatnie krople gorącego płynu z termosu (te z zakrętką trzymają najdłużej) i zapinam wszystko na ostatni ząbek YKK.
Czekam, robi się coraz jaśniej. Jesteśmy tu w trzy osoby. Moi przygodni towarzysze zbierają się właśnie do zejścia, gdy za ich plecami dostrzegam jaśniejszą plamę na niebie – se aclara! – wołam. W przeciągu kilku chwil rozpoczyna się przedstawienie. Chmury przesuwają się jak kurtyny przed gigantyczną sceną operową. Pierwsze na deski teatru wpadają potężne iglice szczytów, nikną za zasłoną, gdy podstawy monumentu obnażają się w pełnej krasie.
Co jest – myślę – co to za gra? Pokażżesz się góro – nie po to jechałem tu taki kawał świata! Nie czas na gierki! Echżesz, usłyszała! Nieśmiało podnosi woalkę z partii szczytowych. Ciepłe w kolorze, ale nie dość ciepłe temperaturą promienie słońca muskają jedwabiem ostre turnie. Są! Jestem szczęśliwy …
Siedzę jeszcze chwilę wypełniając megabajtami kartę w mojej puszce. Gdy kończę, chmurna pierzyna ponownie zakrywa góry i znowu prószy. Widzenie dobiegło końca. Lecę na dół. Dopadam kolegów przy śniadaniu i dalej już wspólnie “biegniemy” do Hotelu Las Torres. Pozostała część ekipy odmacza tu cztery litery od wczoraj. Humory dopisują. Gdy wsiadamy w “transfer” słońce pokonuje ostatecznie chmury i to właśnie wtedy wykonujemy to historyczne ujęcie.
Podróż do Punta Arenas i dalej przez Santiago do Buenos i Iguazu
Oczywiście, że się działo ale zakładam, że nie każdy lubi czytać przydługie relacje. W Buenos Aires jak zwykle – przy przesiadce z międzynarodowej EZEIZY na lokalne Aeroparque – pomimo zapasu kilku godzin, ledwie udaje nam się zdążyć na kolejny lot. Lecimy do Puerto Iguazu do wodospadów, które są żelaznym punktem moich wędrówek po tym rejonie świata.
Gdy późnym wieczorem docieramy do mojego ulubionego Das Cataratas Hotel, czuję jakbym wracał na stare śmieci. Jedyną różnicę w stosunku do poprzednich pobytów robi … choinka. Jej widok w tropikach to mocna szpryca nostalgii i tęsknoty za domem, w końcu to już 19 grudnia… Jak każe tradycja umawiam się z pozostałymi na wyjście na wschód słońca – to zaleta położenia Das Cataratas i powód, dla którego do końca świata nie zamienię go na inny.
Cataratas do Iguaçu
Wodospady Iguacu o świcie
Ruszam, gdy jest jeszcze ciemno. Jak każe tradycja sam. Inni jakoś nie potrafią pokonać pokusy “wyleżenia się” w pościeli z egipskiej bawełny. Nie mam im tego za złe – po tylu dniach niewygód? Mnie jednak pcha to coś, co zmuszało kiedyś odkrywców do zrobienia kolejnego kroku, no i oczywiście adrenalina nocnego spaceru po dżungli.
Przy wyjściu portier tradycyjnie ostrzega mnie czy pamietam, że są tu jaguary. Pamiętam. Jego pytanie zawsze kojarzy mi się z tym miejscem i w moich wspomnieniach jest równoznaczne z: “czy pił już Pan dzisiaj kawę”, gdy idę na śniadanie. Idę. Huk wodospadów gada do mnie naprzemiennie z odgłosami selwy.
Coś tam łypie na mnie nisko nad ziemią, udaję że nie widzę. Trzymam się metody nie patrzenia przeciwnikowi w oczy – podobnie jak uczono mnie w miejskiej dżungli Bogoty, czy Rio. To działa – także na zwierzęta – kiedyś o tym w innym wpisie o lwach. Myślę, że ten samotny marsz o brzasku w środku parku jest już chyba dziewiątym, lub dziesiątym z rzędu. Nikogo – trochę jak w horrorze klasy C. Łomot wody i słabe światło wieży obserwacyjnej, niedoświetlone korytarze i schody prowadzące w ciemność.
Na każdym z poziomów walę do wodospadów z całej baterii obiektywów i puszek, które targałem tutaj przez cały świat. Mam komfort. Nie dotrze tu do mnie nikt, aż do pierwszych promieni słońca. Mam je (wodospady) dla siebie. Tego poranka przedstawienie jednego aktora, jest przedstawieniem dla jednego … widza.
Wodospady Iguacu za dnia
Uwielbiam wracać z iguacowego wschodu słońca. Mam poczucie dobrze wykonanej roboty. Cieszę się jak dziecko na spotkanie z resztą bandy i na pyszne śniadanie, podawane w pełnym słońcu na tarasie w ogrodzie. Atrakcje dnia wciąż przed nami – kulminacją jest jak zwykle rejs zodiakiem pod wodospady.
Nieważne czy masz w sobie fantazję dziecka, czy kieruje tobą odwaga, czy strach, ilekroć tu trafisz, zawsze będziesz chciał znowu wsiąść na łódź i popłynąć – prawie jak ćma do ognia. Prawie, bo tutaj z happy endem. Wisienką na torcie w Das Cataratas Belmonda jest możliwość … nudy na basenie.
Popołudniowa siesta rozluźnia umysł i ciało. Możesz ją “zboostować” jakimś tropikalnym zabiegiem Spa. Zarezerwuj przed przyjazdem, na miejscu będzie trudno – all places taken Mister!
Wodospady Iguacu w nowiu, czyli nie w … pełni
Jak wiadomo rzecz ma miejsce raz w miesiącu (przecież chodzi o księżyc). Jeśli twój perfekcyjny organizator podróży spowodował, że trafiłeś na pełnię, bądź nów księżyca w Das Cataratas, dopłać mu za jego usługi. Jak wiadomo pełnia to specjalny czas dla … lunatyków (czytaj: czas na spacery), nów zaś (azaliż) to idealny moment na Milky Way – jeśli nie ma chmur – amatorzy fotografowania będą całować cię po nogach. My mieliśmy nów.
Zdjęcie wodospadów w nowiu w załączeniu (następnym razem wezmę procę, aby nieco przygasić światło z wieży).
RESUME
Z podróżami do AM PD jest tak, że cieszysz się nimi na każdym etapie “tworzenia produktu”. Gdy organizujesz, gdy już tam jesteś i gdy wracasz do domu (tak, tak chce się wracać). A po dwóch tygodniach myślisz, że znowu mógłbyś pojechać. To oznacza tylko jedno – do zobaczenia tamże!