Dzień 1
W nieznane
Z Lujo de Cujo BB zabrali nas z ponad godzinnym opóźnieniem. W busie było już pełno, zajęliśmy więc dwa ostatnie miejsca, a Jose zalał yerba mate i oczywiście nas … nie poczęstował – jesteśmy jedynymi extranjeros, może się wstydził?:). Pognaliśmy więc 1,5 h z okładem, przez winnice wokół Mendozy do wioski o nazwie Tunuyan. Tak rozpoczęła się nasza wyprawa konna przez Andy.
Zgodnie z lokalnym zwyczajem, czas to nie jest pieniądz, więc od samego początku mamy zamieszanie z tym co zabrać, do czego zapakować i który koń jest czyj. Prawa natury sprawiają, że wszystko się jakoś układa i po dłuższej chwili nasze 4 litery siedzą już w siodłach. Konie nie wykazują zainteresowania tym co im właśnie siadło na grzbiecie – w przeciwieństwie do jeźdźców, którzy ściskają kolana i pośladki jakby usilnie chcieli zatrzymać pewne potrzeby fizjologiczne. Ruszamy!
Koń i my
Na pierwszy rzut oka wygląda, że współpraca będzie się układać wyłącznie po myśli konia. Rusza bez sygnału, trzymając nos w ogonie kolegi z przodu. Nie wygląda również na to, aby wiedział co to galop. Nie jest to chyba jego ulubiony chód, jeśli w ogóle kiedykolwiek osiągnął, tę dla niego 7 – mą prędkość kosmiczną. Jak będziemy się jednak mogli przekonać w niedalekiej przyszłości, wolne człap, człap jest raczej zaletą niż wadą, szczególnie przy zejściu z przełęczy (4380 m) i nachyleniu terenu w okolicach 30 stopni (że o luźnych piargach nie wspomnę). Początkowo jedziemy wzdłuż wyboistej drogi i od czasu do czasu mijają nas zdezelowane – rzadko nowe – samochody. Konie nie reagują. Pierwszy popas wypada nad rzeką. Środki transportu żłopią wodę i niechętnie dają się przywiązać do drzewa. Jeźdźcy pochłaniają bułki ze schabowym. Niektórzy dla poślizgu posiłkują się majonezem, inni – dla smaku plastrem pomidora chlaśniętym gauchowym nożem.
Gauchos & Co
No tak mamy swoich gauchos (w końcu to wyprawa konna przez Andy). Trzech z nich pilnuje grupy, trzech czy czterech kolejnych pogania muły. Ubrani jak to gauchos. Boina – beret, panuelos – bandamy pod szyją, bombachas – spodnie jak u Sindbada, ostrogi- espuelas, nóż – facon. Jakiś czas później dali nam pokaz mistrzowskiej jazdy i umiejętności łapania koni na lasso. Tempo po obiedzie – w przeciwieństwie do krajobrazu – nie zmienia się. Droga dostaje zakrętów, zza których pokazują się – jeszcze nieśmiało – pierwsze andyjskie szczyty. Przekraczamy jedną, czy dwie rzeki (brzmi bardziej dramatycznie niż potoki?) i po z górą czterech godzinach trafiamy do argentyńskiej placówki graniczno – celnej. Miejsce jak z filmów szwejkowych, choć bez much i portretu Franciszka. Zamiast tego lokalna piękność przybija pieczątki w dokumentach, nie reagując na proste męskie dowcipy, gdzie mogłaby je jeszcze przybić gdyby chciała. No tak, grupa składa się głównie z kawalerzystów. Trzy kawalerzystki (amazonki?) nawet nie próbują walczyć z testosteronem. W podziękowaniu caballeros otaczają je czułą opieką. Drogie panie – to takie proste!
Zachód słońca zastaje nas w schronisku (tutaj brzmi to dumnie) na 3200 m n.p.m. Warunki nie mają nic wspólnego z nazwą – stąd większość bez protestu zgadza się na nocleg w namiotach.
Nocleg
Zanim jednak lądujemy w minidomku, dowiadujemy się z czego będzie zbudowane nasze posłanie (montura gaucha – jak na zdjęciu) i że okoliczny potok o atrakcyjnym turystycznie wyglądzie, przyjmie nas w swe objęcia temperaturą w okolicach 4 stopni. Nie wszyscy myją wszystko. Niektórzy jedynki, inni dwójki. Zęby – jak u konia to podstawa. Przeważają jednak Ci, którzy z pieczołowitością pielęgnują końcówki paznokci – będą lśnić w porannym słońcu. Już o 23:30 dostajemy chorizo i odrobinę kurczaka – zimno. Za to niebo piękne, a zapał podróżny nie pozwala nam zamarznąć. Śpimy.
Dzień 2
Poranne zwyczaje
Wstaliśmy ochoczo, bo w nocy … rzęsy sztywniały na mrozie. Gauchos zagotowali wodę, a tykwy z yerbą versus kawą po argentyńsku krążyły w równym tempie między skulonymi z zimna podróżnikami. Yerba maty (ostrokrzew paragwajski) nie trzeba przedstawiać, choć jeszcze kilka lat temu jej przywóz nie był legalny i wszystkim kojarzył się z liśćmi koki. Nomen omen tych drugich należałoby przeżuć z 30 kg aby uzyskać wiadomy efekt – wtedy jednak zęby do wymiany. Kawa po argentyńsku (chyba nawet z Cordoby) to zwykła rozpuszczalna (2 łyżeczki) + cukier (2,5 łyżeczki = żadna dieta). Podlane delikatnie wrzątkiem i utarte jak nasz kogiel mogiel na kolor nesquicka. Dolanie wody do pełnego kubka dopełnia ceremonii. Spróbujcie, napój dostaje pianki jak espresso, a smakuje jak … (tfu) rozpuszczalna z cukrem (mucho azucar y muy dulce). Nasi gauchos łapią lassem konie (wczoraj poszły na luzaka skubać trawę) i bezbłędnie przydzielają każdemu tego co wczoraj. Mojego „el Gato” siodłam gąbką grubą na 5 cm, dwiema warstwami filcu (po 2 cm każdy – tak twarde, że czułem jakbym spał na deskach), cienką skórą i szkieletem siodła. Na to wszystko idzie popręg i dalej gruba owcza (lepiej), lub sztuczna (taka sobie) ni to derka, ni to nie wiem co warstwa siedziska. Tego dnia spędzamy na nim prawie 10 godzin. Strumienie i potoki dają orzeźwienie koniom, słońce pali nam karki i nosy, a wiatr sypie piachem w każdy niezakutany otwór ciała.
Wyżej niż kondory
Po 6 godzinach wspinaczki docieramy w dwóch grupach na przełęcz zwaną „Portillo Argentino”. Wysokość 4380 m n.p.m. przyprawia niektórych o ból głowy, a innych o sen. Tylko na chwilę. Widok tego co po drugiej stronie zapiera dech w piersiach, a nachylenie terenu, po którym mamy zejść, ładuje w żyły adrenalinę z pytaniem: „po co ci to było?”. Schodzimy. To znaczy konie schodzą stromizną, a my na zawał serca. Tych pierwszych kilka kroków nie jest łatwe, tym bardziej, że w jednej ręce trzymam wodze, a w drugiej aparat fotograficzny – przewieszony przez ramię jak pas z nabojami u jakiegoś Meksykanina. Odchylam się w siodle o całe 45 stopni (od czasu wuefu w średniej nie zrobiłem takiego rekordu) – mój koń zwany kotem postękuje niezrozumiałe:
„va…. a tu casa … Polaco!”
Nawet bym chciał, ale nie mam jak – udaję, że nie słyszę. Po drugiej stronie dłuuuuugie zejście w dolinę. Wiatr urywa głowy i kłuje andyjskim piachem nieogolone (u mężczyzn) twarze. Śnieg. Sporo śniegu. Po kilkuset metrach nachylenie terenu zmniejsza się. Zsiadamy, aby przesunąć siodła w kierunku zadu – nikt, nawet koń nie lubi jak mu się siedzi na głowie. Kilka osób w euforii wykrzykuje: „Viva Patria! Viva Argentina! Viva Polonia!”. San Martin byłby w siódmym niebie, ja jestem. I uwaga! Nikt nie nazywa mnie tu oszołomem – to cieszy. Koń stęka – dopiąłem popręg. To ważne. Przed nami kolejne 3 godziny zejścia. Późnym wieczorem docieramy do wysuniętej placówki armii argentyńskiej. Dzisiaj opuszczona, służy zagubionym turystom za schron. Warunki? A o co pytasz? O wodę? Jest w potoku. Szansa na prysznic? W skali od 1 do 10 – tak na minus pięć. Zamiast spania na betonie wybieramy namiot z posłaniem gaucho.
Montura de Gaucho
Od setek lat gaucho i jego przyjaciel koń radzą sobie jakoś z argentyńską pampą i wysokimi Andami. Niezrównani jeźdźcy gonią bydło po otwartych przestrzeniach, które należą do króla wiatru. A wieczorem? Popisują się swymi umiejętnościami wywijając kulami do pętania koni „boleadores” i rzucając lassem. A gdy już wyssią ostatnią kość z ogniskowego asado, nadchodzi pora snu. Siodło, które przez cały dzień niosło ich na grzbiecie konia, zamienia się w posłanie. Gąbka wędruje pod nogi (nie czują końskiego potu tak jak nos), dwie warstwy filcu pod plecy, a szkielet siodła, wyścielony „ni to derką” pod głowę. Voila! Nie nawykli do wysokich poduch wstaną jutro z połamanymi karkami…
Kolacja znowu późno – zaczyna się przed północą, a kończy romansem z la gitarrą – Argentyńczycy – Kordobianie śpiewają raz z nostalgią, raz na wesoło – zawsze jednak pełną piersią. Gardła płukane malbec’iem nie bolą.
Dzień 3
Święto
Duch San Martina daje odpocząć swoim żołnierzom i ich rumakom. Szansa na dłuższy sen znika jednak wraz hutniczą temperaturą promieni słońca. Namiot zdaje się płonąć. Wysokość wciąż powyżej 3000 m n.p.m. Zjadamy podpłomyki z Dulce de leche (krówka w płynie), siorbiemy yerba mate, wymieniamy uprzejme bon dia (w argentyńskim, bo moje hiszpańskie „buenos dias” od pierwszego dnia nazywane jest tu castellano – Królowa Zofia do dzisiaj pokłada się ze śmiechu na madryckim dworze:)). Idziemy na wypad wzdłuż doliny, którą kiedyś płynęły masy wody spod pobliskiego lodowca Tupungato. Przyjemna, półtoragodzinna (w jedną stronę) przechadzka, pozostawia dobre ujęcia w aparacie i spalone – od niedostatku UVA + UVB 50 – nosy.
Asado
Wracamy na czas. Gauchos odpalili polowy piec, a na ruszt wrzucili połacie wołowiny. Asado. W oczekiwaniu na to wyraźnie niewegetariańskie danie gramy w karty, gadamy o świecie i dbamy o niski poziom Malbeca na stole. W końcu jest! Soczysta wołowina. Dla jednych z chrupiącą skórką, dla innych z cienką warstwą tłuszczu (tako – coś dla Ciebie!), dla wszystkich perfekcyjnie doprawiona o zapachu górskiego wiatru, spalonego drewna i czegoś, czego nie da się uchwycić w słowa. Biesiada po argentyńsku. Uprzejmie przepraszam wegetarian. Błogostan służy śpiewom i nowym opowieściom. Oni chętnie słuchają o tym co w Polsce i w miejscach, które odwiedzam. My o historii Argentyny i tych okolic.
Juan Pablo II
Duma rozsadza mi pierś, gdy (po tylu latach) dziękują za … Papieża Polaka. Przyczyna jest bardzo konkretna. Rok 1978, Pinochet vs Videl – dwóch dyktatorów postanowiło zawalczyć o 3 małe wysepki w kanale Beagle. ONZ nie pomogło, a Jimmy Carter został odesłany do „stu diabłów”. 23 – go grudnia 1978 wojska argentyńskie miały zaatakować Chile. Dzień wcześniej Jan Paweł II zadzwonił do Videla z informacją, że jest gotów zrobić wszystko, aby zapobiec wojnie, a jego wysłannik jest już w drodze. Wiele by opowiadać. Efekt końcowy? Akt z Montevideo, a po nim Traktat o pokoju i przyjaźni. Papa Polaco – Juan Pablo II to symbol.
Idziemy spać, jutro przeprawa przez wartką Tunuyan i droga ku przełęczy. CDN …