Zachodnie Parki USA – Dziki Zachód – Part 2. Będzie o kolorach, łukach i końskiej podkowie, czyli jak mawiał John Wayne “It’s getting to be ri-goddamn-diculous”. Zapraszam…
Stuk puk! Jesteście? Rozsiądźcie się zatem wygodnie, ma być o najpiękniejszych stronach Arizony i Utah – subiektywnie. Z rezerwatu Hualapai, o którym jak pamiętacie wypowiem się gdzie indziej, można pociągnąć dróżkami i ścieżkami „prawie wzdłuż kanionu” na wschód. Odradzam gdy akurat postanowiliście zrobić tę trasę wymarzonym w tych okolicznościach mustangiem convertible. Stacji benzynowych jak na lekarstwo, a
ten ignorant pali jak licealista na przerwie.
Do tego w promieniu przynajmniej 50 – ciu kilometrów brak zasięgu, a telefon satelitarny akurat w hibernacji. Jednym słowem Ci co paliwa pod korek na lewo, a którym bliżej do szosowych spraw indiańską 18 – tką (Indian 18 w oryginale) w kierunku Williams. Pierwsi nie pożałują widoków, a drudzy zjedzą coś smacznego w przerwie południowej. Jednych i drugich zagna jednak w końcu do Grand Canyon Village na spory parking przed Visitors Center.
Pracują tu zacni i uczciwi ludzie i zawsze tak o nich mówię. Kilka lat temu przez moją mokrą głowę odjechałem z parkingu vanem zapomniawszy opartego o koło plecaka ze sprzętem fotograficznym. Z 80 km później wróciła mi pamięć i krew wypełniła szczelnie czaszkę. Łamiąc wszelkie przepisy popędziłem w dół z raczej żadną nadzieją na odzyskanie zguby. Park był już zamknięty, biuro oficjalnie także. Ostatnia ekspedientka domykała żaluzje w sklepiku z pamiątkami – słuchając mojej chaotycznej relacji zasugerowała abym zadzwonił na policję … uwaga – stanową! To mniej więcej tak jakbym gubiąc obiektyw w Czarnym Dunajcu dzwonił na Mogilską w Krakowie. Sprawę uratował emerytowany strażnik – w koszuli w kratę i bejsbolówce Diamondbacks. „God Damn it man!” – zaczął amerykańskim elementarzem (coś jak u nas Ala ma kota:)), „You won’t find it boy!” i zaciągnął mnie przed drzwi zamkniętego już biura. Zastukał trzymaną w ręce aluminiową latarką – taką na oko na osiem R20. Z półmroku wychynęła – jak się później okazało – Lucy. Krótko wyłuszczył jej sprawę. Poczciwa kobieta objęła mnie najpierw badawczym spojrzeniem – co w miejscowej praktyce sądowniczej, musiało mieć ciężar gatunkowy nowojorskiego wykrywacza kłamstw – a następnie zasypała gradem szczegółowych pytań. Dużo by opowiadać. Na koniec sięgnęła pomarszczoną dłonią za kontuar i wyjęła mój – spisany przecież na straty – plecak. Podpisałem opatrzony pieczęcią kwit i już mogłem snuć plany jak ponownie zgubić dopiero odzyskaną własność. A wszystko to działo się w jednym z najpiękniejszych miejsc Wielkiego Kanionu Kolorado w Grand Canyon Village. Urzekną Was tu nieziemskie widoki, wschody i zachody słońca, a nade wszystko … wolność!
Możecie popłynąć w wielodniowy spływ raftingowy (nawet do 21 dni), pojechać na mułach karawaną w dół kanionu (możliwe również nocne przejazdy), lub po prostu zarzucić plecak na plecy i wejść w jeden z licznych szlaków dla „zwykłego” wędrowca. Wyprawy raftingowe mogą mieć charakter komercyjny (co najmniej 15 – tu licencjonowanych przez park organizatorów), lub prywatny. Prywatne zezwolenia udzielane są według ściśle określonej procedury, a więcej na ten temat znajdziecie tutaj: www.1.usa.gov/1rejP80. Komercyjne propozycje najlepiej przeglądnąć na tej wyszukiwarce: www.advantagegrandcanyon.com
Po skorzystaniu z licznych atrakcji otwórzcie przepustnice i nie żałujcie paliwa! Czas na spektakularne widoki o zachodzie słońca. Wasz cel to Horseshoe Bend. Słynna podkowa, którą tworzy rzeka Kolorado w pobliżu miasteczka Page – wciąż jeszcze w Arizonie. Życzę Wam lekko zachmurzonego nieba – co przy zdjęciach HDR dramatycznie podkreśla piękno tego zakątka. Jeśli nie macie obiektywu poniżej 15 mm (przydałby się i statyw) zawsze możecie spróbowac iPhonowej panoramy. W sezonie bywa jednak tłumnie i trudno o miejsce „na krawędzi”. Pamiętajcie, że zarówno wschody jak i zachody słońca można „robić” obniżając, lub podwyższając wartość ekspozycji. Daje to tę przewagę, że gdy zwykli turyści „ogarnęli” już temat – wy dopiero przystępujecie do pracy. Do podkowy traficie jak po sznurku korzystając z tego namiaru: 36°52’34.6″N 111°30’03.7”W. Zaparkujcie samochód, dalej już tylko pieszo (ok. 1000 m). Jeśli będzie zbyt ciemno warto zabrać latarkę, lub telefon, a jeśli będziecie upalnym latem dodatkowo litr wody na głowę + coś aby ją przykryć.
W Page macie wiele dobrych moteli (i o dziwo w większości bogate jak na Amerykę śniadania). Mam tu też jeden świetny B&B (wiadomość na priva:)). Po kolację pójdźcie koniecznie do Meksykanina: El Tapatio, a potem sen.
Hm, jednak wczoraj była jedna margarita za dużo? Tak, tak, nie żałują tutaj tequili. Co robić? Dla uzupełnienia zapasów (płyny w organiźmie) macie już od 5:00 rano otwarty Walmart (36.904460, -111.486907). Nie marudźcie zbyt długo. Page skrywa jeszcze jedną tajemncę, do znalezienia tutaj: 36°54’06.0″N 111°24’39.1”W – Lower Antelope Canion, oczywiście może być też Upper, droga do niego jest jednak dłuższa i bradziej skomplikowana. Kaniony można odwiedzać przez cały rok jednak tylko między marcem, a październikiem słońce pada pod odpowiednim kątem szykując dla Was ferię barw. Chcecie zrobić niezłe zdjęcia i lubicie pozycję P, lub A:)? Ustawcie automat na dzień pochmurny i unikajcie słońca w kadrze. Będziecie sobą zachwyceni:). Na oglądanie zarezerwujcie 1,5 h. Jeśli jednak macie ambicje foto i wybraliście fototour (drożej, ale pozwalają wtedy zabrać statyw i dają dedykowanego przewodnika) potrwa to 30 minut dłużej.
Nie marudźcie jednak więcej niż trzeba. Przed Wami kawałek drogi najpierw do Monument Valley, a potem na nocleg. Po przejechaniu tamy Glen Canyon, która tworzy jezioro Powell (można się zatrzymywać) znajdziecie się w stanie Utah (warto stanąć na parkingu i zrobić sobie zdjęcie na tle urokliwej tablicy).
Prawdziwy amerykański highway pełen cięzarówek i Harleyów D. zaprowadzi Was do królestwa Johna Wayne’a. Monument Valley – westernowo w pełnej krasie. Na wjeździe rozsądny strażnik – nie zedrze z Was kasy. Kilkaset metrów dalej znajdziecie Tourist Information Center – można napić się kawy i zjeść cezara (nawet nie leżał obok władcy Rzymu), a także kupić klasyczne pamiątki – magnesy i oczywiście kapelusz Stetson. Twardy jak cholera, wycinany od sztancy na kwadratowe jankeskie głowy. Może po kilku latach na słońcu i w deszczu, po przepędzeniu wielotysięcznych stad bydła, trochę zmięknie i przestanie Was uwierać w bardziej okrągłych miejscach potylicy. Co ma swoje dobre strony – można na niego zwalić własną słabość genetyczną, czyli wstydliwe, męskie wypadanie włosów.
W Dolinie Monumentów bywa wietrznie, no i droga nie jest pokryta bitumem. Dziury i koleiny pokona jednak każdy amerykański van, nie potrzeba tu 4×4. Jeśli macie zamiar zrobić zdjęcie każdego kąta zarezerwujcie ok. 3 godziny. Powinno wystarczyć, no chyba że zechcecie opracować fotodokumentację słonia czy wielbłąda – wtedy i dzień będzie mało. W John Wayne’s Point cały czas operuje cowboy. Wjeżdża tam i z powrotem na skraj przepaści – każde zdjęcie się uda. Za parę baksów można też samemu wcielić się w rolę Jana Łejna. Zdjęcie to pewnie będzie miało wartość odpustową, ale rodzina będzie cmokać z zachwytu, a starsze pokolenie przypomni sobie stary dobry „Dyliżans”. Dziki Zachód to najlepsze miejsce, aby pojeździć konno, a dolina z monumentami dodaje temu niezwykłego uroku. Przejażdżka powinna być jednak minimum 2 godzinna, a są i tacy, dla który dzień będzie za krótki. Tak na marginesie nie ma co liczyć, że dany Wam będzie rasowy quater, raczej wysłużona szkapina rekreacyjna (czytaj: kobyłka nie reagująca na nic i nie wchodząca w interakcje z niczym – to drugie, ma nawet swoje zalety). Po zakończonej kawalkadzie i dokładnym dopasowaniu kończyn dolnych do kształtu mustanga, czas w drogę do Moab. Ta ciekawa mieścina leży u bram Parku Narodowego Arches. Zaskoczy Was dobrą kuchnią (wszyscy znają Taja, ale i Włoch jest bardzo dobry) i kilkoma dzikozachodnimi sklepami. Pamiętajcie miejsce w restauracji zarezerwujcie z wyprzedzeniem. Jako, że Moab jest centrum wszelkiej maści sportów ekstremalnych, ruch jest tutaj spory.
Aż roi się od ciekawych indywiduów. Spotkacie więc rastamenów w roli mistrzów MTB, ale też – brodatych wspinaczy freestylowych umazanych magnezją, nie mówiąc o fanach canyoningu, czy ekstremalnego raftingu.
Jeden dzień w Arches daje ogląd sytuacji. Spokojnie zobaczycie kilka spektakularnych formacji, możecie również zaliczyć drobną wspinaczkę. Dlaczego jednak tym razem nie zrobić tego wolniej? W tym pięknym miejscu aż kusi, aby zarzucić plecak na plecy i niespiesznie dotrzeć do trudniej dostępnych tworów. Co może być nagrodą? Niezapomniany widok promieni zachodzącego słońca nawlekanych jak nić przez igłę …skalnego łuku. To be continued.
Okiem Alexa
Piękne zdjęcia!
januszgalka
dziekuje!