Loty w biznesie „Lufy”
Już kilka razy przymierzałem się, żeby napisać coś o lataniu w biznesie linii zwanej potocznie “Lufą”. Podczas dzisiejszego lotu uświadomiłem sobie, że nie napisałem z prozaicznego powodu, Chciałem przedstawić ich w dobrym świetle, ale za każdym razem zdarzało się, coś co nie działało. Bogu dzięki nie chodzi tu o silniki, trzeźwość pilota, czy zatkane toalety. Niektórzy pamiętają wspólny lot Condorem na Kubę i lądowanie na Bermudach pod pretekstem opróżnienia przepełnionych szamb samolotowych. Taaa… Nikt się wtedy nie zająknął, że byliśmy ostatnim samolotem z Europy, który przeleciał nad spowitą wulkanicznym dymo-pyłem Islandią. Może chcieli sprawdzić czy silniki wciaż obracają się we właściwą stronę?
Zuruck zu Business Class Lufthansa. Pamiętam mój pierwszy lot LH biznesem w A380 do Tokio. Samolot okrzyknięty cudem techniki, wszystko nowe, świeże, pachnące. Pierwsze wrażenie w niemieckim biznesie? Ogromna przestrzeń, wielka hala, zero intymności, anonimowo jak w Marina Bay Sands w Singapurze (za którym jak wiadomo nie przepadam). Ok, zaakceptowałem, idzie nowe. I nawet byłoby ok, ale w połowie “wydawki” zabrakło dania, które chciałem zjeść na obiad (przypominam, że to biznes!!!). Innym razem lecieliśmy rodzinnie przez Los Angeles na Thaiti (drugi odcinek liniami Air Tahiti Nui). Dzieci wniebowzięte. Wszak podróż była wiosenną niespodzianką, a że w binesie – wiadomo wisienka na torcie! Było wszystko i dobre jedzenie i obsługa i mnóstwo gier i spanie na zamienionym na łóżko fotelu, no i … dziura w wewnętrznej obudowie kabiny. No może nie dziura tylko pewnie jakaś niedokręcona śruba. Dość powiedzieć, że but mojego młodszego syna zniknął na wieki w plątaninie kabli, rurek i Bóg wie czego jeszcze, co mieści się w obszarze między poszyciem zewnętrznym, a obudową wnętrza kabiny – nota bene znowu A380. But zdobył już pewnie wymarzone 600 tys. mil statutowych i ma czarną kartę, która uprawnia do wstępu do Lufthansa First Class Lounge, a może nawet przesunął się “po kablach” do pierwszej klasy???
W międzyczasie były jeszcze inne loty, o których można powiedzieć, że … były. W miarę poprawne, z miłą obsługą ale bez fajerwerków.
W tym czasie testowałem nowe wnętrza 747 – 800, ponawiałem próby zaprzyjaźnienia się z A380, leciałem też A340 i B777 i … jadłem. Mam wrażenie, graniczące z pewnością, że kuchnia w klasie biznes Lufthansy obniża swe loty. I nie chodzi tu o miłą obsługę, świeże bułeczki, czy czystość serwetek, ale dokładnie o jedzenie. Kiedyś mógłbym je nawet nazwać gourmet. Dzisiejszy halibut niestety chyba nie widział na oczy … kucharza.
Nie widział, bo oczywiście był martwy i mrożony, mrożony tak jak to się czasem zdarza w poślednich restauracjach – długo i intensywnie, tak że po rozmrożeniu smakuje jak papier, abo lepiej: ręcznik papierowy nasiąknięty wodą. Podczas dzisiejszej podróży do highlightów zaliczyłbym bardzo miłą, młodą obsługę. Piszę o tym, gdyż rzadko na lotach LH średnia wieku personelu spada poniżej 60 lat (wiem subiektywnie, ale tak mi się trafia).
Na pewno na wysoka notę zasługiwał deser i – co także można zepsuć złym zakupem – dojrzałe soczyste owoce. Ach! Byłbym zapomniał!
Komfort podróży w nowych, rozkładających się do płaskiej pozycji, fotelach jest poprawny (cała flota długodystansowa przesiada się na to rozwiązanie). Piszę poprawny, gdyż skierowanie do siebie kończyn dolnych obcych sobie pasażerów, skutkowało tej nocy intymnym kontaktem moich stóp z … podeszwami rosyjskopodobnego niedźwiedzia. Lufthansy nie tłumaczy fakt, że gość był pijany, mamrotał coś pod nosem i ok. 4 nad ranem wylał na mnie scotch on the rocks. Hm, pomyślałem, że idealnym na tę okazję hasłem Lufy mogłoby być: „Lufthansa where the West meets East”….