Angama Mara – Great Migration in style
Furia rozsadza mu głowę, wielkie falujące uszy potęgują nerwowość i gwałtowność ruchów. Ogromne cielsko już nie idzie, a pędzi na nas podobne do pociągu pancernego. Grube jak romańskie kolumny nogi, każdym ruchem wywołują mikrodrgania terenu.
Żaden zwierz nie próbuje stawić mu czoła – przestraszone odskakują w popłochu niczym drzazgi spod siekiery syberyjskiego drwala. Jeszcze 100 metrów. Nie ma gdzie się wycofać. Dookoła miękka ziemia – fałszywie zaprasza zielenią trawy. Jackson próbuje wstecznego biegu. Wygląda to beznadziejnie. Z tą prędkością nie umkniemy nawet żółwiowi. 80 metrów. Tymczasem szary stwór jakby czytał nasze myśli – wyraźnie przyspiesza – poczuł krew? Trucht przechodzi w kłus i już nie tylko łeb, ale całe cielsko chodzi na boki.
Trąba zawieszona wcześniej na kle unosi się teraz w górę jak do ciosu. Przeraźliwy dźwięk tryumfu, agresji, zwykłej zwierzęcej dominacji, rozcina wilgotne powietrze sawanny. 50 metrów. Fałszywy ruch kierownicą i lewe koło tonie po osie w grząskiej mazi. Jakcson reaguje jak automat. Wrzuca 4L, prostuje kierownicę, drugi bieg, zwiększa obroty żelastwa do 2 tysięcy. Niby tylko 2,5 tony – właściwy moment obrotowy, blokada dyferencjału, ale błotniste szczęki trzymają w stalowym uścisku przez pełne napięcia sekundy. 30 metrów. Fontanny błota żłobią bruzdy w cieżkim powietrzu, coś drgnęło. 20 metrów.
Jest ogromny, pomarszczony, 6 – cio tonowa góra mięcha, z wielką bielą, poszczerbionych od niejednej walki kłów.
Samczy smród wydzielany z gruczołu między okiem a uchem, wali w nas z podwójną siłą, nie ma czym oddychać. 15 metrów. „Our last chance” – rzuca przez ramię Jakson, zapala wszystkie światła, w tym dwa nocne szperacze. Przy biegu na luzie gwatłownie zwiększa obroty silnika, maszyna drży i ryczy aż po czerwone pole. Przez ułamek sekundy wszystko zamiera w przerażeniu, tylko byk – wciąż na kolizyjnym kursie – jakby ogłuchł. Nagle, prawie plując nam w twarz, ryczy decybelami, a fala dźwięku sprawia, że tracimy na moment słuch. Gwałtowny skręt w lewo – znika w buszu, tratując suche konary i Bogu ducha winne drzewka. I nagle zapada cisza. Silnik gaśnie zmęczony wcześniej nieznanym wysiłkiem, zawieszone jakby w powietrzu guźce znikają w lekkim truchcie za skarpą, springboki wracają do delikatnych skubnięć młodych pędów trawy.
Opadamy ciężko na siedzenia, zwalniając biały od wysiłku uścisk dłoni na grilu… Promień błyskawicy rozcina ciężkie chmury gwałtownym światłem, a potężny huk grzmotu rozpoczyna kolejną tropikalną ulewę…
Każda kolejna wizyta w kenijskim Masai Mara cieszy mnie bardziej niż poprzednia. Już gdy wchodzę do budyneczku lotniska Wilsona w Nairobi czuję, że przekraczam jakąś umowną granicę między dygitalową cywilizacją, a prawdziwym życiem Afryki.
Jak zwykle mam nadbagaż, jak zwykle tłumaczę to zbyt dużą ilością żelastwa fotograficznego i jak zwykle uśmiechnięty od ucha do ucha pracownik naziemnej obsługi mówi mi: „Mister tak nie można, samolot jest mały i mamy swoje limity”.
Cessna Caravan zabiera 12 osób, każdego z bagażem głównym – czasem 15, a czasem 20 „kejdżys”. Mam drugie tyle … i nic na swoją obronę. Zwykle, aby wziąć więcej trzeba wykupić dodatkowe miejsce, zdarza się jednak, że samolot nie leci pełny i wtedy można „ponegocjować”. Tutaj wyświechtane „pole pole” jak najbardziej wskazane. Jestem za wcześnie. Jest niedziela, więc trasa z lotniska międzynarodowego zajęła mi o godzinę mniej niż zwykle. Czekam cierpliwie, popijając cappuccino zrobione przed chwilą przez 5 osób personelu w barku po schodkach. Nikt się nie spieszy – każdy ma pracę. Za pięć dwunasta wpada do poczekalni Nicky Fitzgerald – kobieta wulkan. „They have lost my luggage” – krzyczy od drzwi odbierając równocześnie dwa telefony. „Masz szczęście” – mówi, „nie ma mojego bagażu, więc Twój poleci za darmo”- wie wszystko – taka jej rola. U mnie pole pole, u niej jednak nerwy. Nicky poznałem rok temu podczas ILTM w Kapsztadzie. Jest legendą afrykańskich podróży luksusowych. Przez wiele lat odpowiadała za marketing i komunikację w andBeyond. Od roku ma swój lodge – na wzgórzu ponad Mara Triangle – Angama Mara. Należy oczywiście dodać, że na „tym” wzgórzu.
To wzgórze, czyli najbardziej rozpoznawalny kawałek kenijskiej ziemi, jest „tym” wzgórzem, które od lat 80 – tych minionego wieku króluje na plakacie „Pożegnanie z Afryką” z Meryl Streep i Robertem Redfordem. Że położenie jest ważne przekonuję się półtorej godziny później, gdy po dwóch międzylądowaniach docieramy na miejsce jej – prawie prywatnego – airstripu.
„Stąd możesz do Angama Mara” – to nazwa lodgu – „dojść spacerem w 10 minut”.
Wśród żyraf, zebr i elandów – zapomniała dodać. Jednym słowem prawdziwe „walking safari” zanim jeszcze zdążyłeś dotrzeć na miejsce. „Mamy tutaj swojego lamparta – to nasz rezydent” – dodaje, gdy już docieramy w bezpieczne objęcia zabudowań. Taka informacja zawsze robi wrażenie – a już na pewno na tych, którzy trafili na Czarny Ląd po raz pierwszy. Nicky wita się serdecznie z obsługą – z każdym zamienia słowo, każdego zna po imieniu. Dopiero późnym wieczorem przekonuję się, że pytania nie są li tylko grzecznościowe, a pomiędzy nią i pracownikami jest pewna zażyłość, którą spokojnie można nazwać rodzinną. Nie zatrzymuję się w lobby, proszę tylko o kawę i z rodziawioną gębą wpadam na taras.
Znam kilka takich miejsc w Afryce, ale w Masai Mara jest tylko to jedno. Niczym nieskrępowany widok na sawannę – jak na filmach – po horyzont. Będę smakował go przez trzy kolejne dni. Jestem w porze deszczowej – tym większa dla mnie atrakcja. Spędzę godziny na obserwacji burzy – zobaczę ją na długie minuty zanim dotrze w nasze okolice. Będę świadkiem narodzin i śmierci kolejnych tęcz i niekończących się zmagań słońca z granatowymi, ciężkimi jak od ołowiu chmurami. Narazie jednak prowadzą mnie do mojego „namiotu”. Teren lodgu nie jest ogrodzony stąd ściśle przestrzegane zasady bezpieczeństwa – poruszanie się po zmroku tylko w towarzystwie masajskiego wojownika, zamykanie okien przed opuszczeniem namiotu – lokalne pawiany lubią tu zaglądać. Mój pokój to oczywiście więcej niż namiot, ba nawet wiecej niż pokój. W kategoriach hotelowych byłby to apartament i to grubo powyżej junior suite.
Łóżko w królewskim rozmiarze do tego przestrzenny living, prysznic na co najmniej 5 osób z widokiem na sawannę, oddzielna toaleta i łazienka z podwójną umywalką. Oczy, bo mniej wątrobę, cieszą dwie stylowe butelki w rozmiarze XL oznaczone tabliczkami „gin” i „whisky”, a za dyskretnymi drzwiami pełny barek, coffee station, świeżo palone orzechy i ciasteczka (tak! tak!) maślane.
Gdyby nie fakt, że wokół jest mnóstwo trudnych do zliczenia atrakcji, możnaby cały dzień stąd nie wychodzić. W Angama Mara jest czas na obserwację zwierzyny, na samotne kontemplowanie widoków, jest i chwila którą podczas safari lubię najbardziej – spotkanie przed kolacją z innymi rezydentami. To 15 – 20 minut na dzielenie się wrażeniami, zawieranie nowych znajomości i oczywiście G&T. A Angama ma do tego przepiękną przestrzeń, która pełni funkcję lobby, baru, miejsca odpoczynku.
Tuż obok czekają w pogotowiu stoły „kolacyjne”. Jak w dobrej restauracji kelner odbiera zamówienia sugerując odpowiedni aperitif i wino do dania głównego. Podczas mojego pobytu spotkała mnie rzecz niezwykła. Nicky zaprosiła do siebie dwie dziewczyny z Iranu – siostry, które prowadzą biznes turystyczny. Sympatyczne panie ugotowały dla wszystkich specjalność irańskiej kuchni. ….. Hm, może wydawać się to trochę surrealistyczne w lodgu, gdzie noc kosztuje więcej niż 1500 USD od osoby. To jednak znak, że nawet w takich przybytkach luksusu jest miejsce na spontaniczność, a nawet się jej poszukuje. Na tym nie koniec. Po kolacji zostałem zaproszony na „wewnętrzne” spotkanie firmowe. Trafiliśmy do świetnie wyposażonej kantyny dla pracowników lodgu (100 osób obsługuje 17 namiotów).
Czekały na nas roześmiane twarze i gdy już zajęliśmy swoje miejsca, ktoś z nich zainicjował modlitwę – w swahili i po angielsku – zaniemówiłem.
Zapytałem później skąd ten zwyczaj: „to inicjatywa pracowników, a jako, że my też jesteśmy katolikami nawet nas to ucieszyło … „ – stwierdziła Nicky. Spotkanie miało bardzo żywiołowy przebieg, był śmiech i poważne rozmowy, nagrody i przypominanie o obowiązkach (m. in. aby zbyt żywiołowo nie dopingować meczów ligi mistrzów:)). Najbardziej żywe reakcje wzbudziła jednak piłka Euro 2016, którą wręczyłem kapitanowi sformowanej z pracowników drużyny. Chłopcy mają swoje ambicje. W 2017 chcą wystąpić w pierwszej lidze kenijskiej i ja w nich wierzę:). O Angama mógłbym godzinami. Każdy z game drive’ów był wydarzeniem.
Niewątpliwym highlightem był atak kilku lwów na – wydawać by się mogło – bezbronnego ratela miodożernego. Zwierzak obronił się bez problemu, a lwy – przyzwyczajone do dominacji – były lekko zdziwione. Jeśli ktoś Wam kiedyś powie, że nie warto jechać do Masai Mary w porze deszczowej i że jest to przecież poza sezonem migracji wiedzcie, że nie ma racji. W parku nie ma wtedy prawie nikogo, za to zwierząt jest więcej niż zwykle i na każdym kroku czekają na Was dramatyczne – chmurowo – słoneczne krajobrazy.
Mimo wielu lat podróży do Afryki safari w Angama Mara zaskoczyło mnie czymś jeszcze. Podczas drugiej kolacji usłyszałem niewiarygodną i równocześnie budującą opowieść. Otóż zgodnie z filozofią Nicky Fitzgerald każdy z pracowników powinien spędzić dzień i noc jako gość lodgu. Może, a nawet powinien zaprosić z tej okazji swoją żonę lub męża. Przy kolacji widziałem więc ubranych w plemienne stroje Masajów obsługiwanych przez kolegów – kelnerów. Widziałem ich też wyjeżdżających z rangerami na game drive’y i delektujących się kawą z widokiem na sawannę. To co mnie jednak urzekło to opowieść o jednym z nich, który na zakończenie takiego pobytu, a był przed wypłatą, poprosił o kilka dolarów a konto, bo czuł się w obowiązku, aby … dać napiwek obsługującym go kolegom…
Jeśli więc kiedykolwiek pomyślicie o Afryce, o spędzeniu tych kilku dni na prawdziwym safari i jeśli chcielibyście, aby był to wyjazd Waszego życia – zdecydowanie wybierzcie to miejsce. Myślę, że jeszcze nie raz i nie tylko z moich ust usłyszycie o Nicky i Angama Mara. It’s time for Africa!