Niezwykłość podróży tam gdzie Zachodnie Parki USA polega na tym, że każda wyprawa jest inna. Obok monumentalnych obszarów chronionych odkryjecie lokalne osobliwości. Niektóre ocierają się o kicz, inne jednak dodają smaku potrawie, której na imię Dziki Zachód. Odkrywajcie!
Do Honolulu do łóżka! Słowa mojej mamy tłuką się wciąż w mojej głowie. Był to jednoznaczny wyraz dezaprobaty stąpającej mocno po ziemi kobiety. Prosta reakcja na moje dziecięce wybryki, w czasach gdy chodziło o związanie końca z końcem, a nikt nie brał na poważnie pomysłów typu: podróż na koniec świata. Kiedyś tam pojadę, zobaczysz! Jako kilkulatek niczym nie różniłem się od rówieśników. Porozbijane kolana, przedwcześnie (niechcąco, a jakże!) odpalony motorower Komar starszego brata, jakieś okno wybite „przez przypadek” własnoręczie wystruganą procą,
a Honolulu? Nie wiedziałem nawet gdzie to leży …
Taki był mój pierwszy kontakt z Ameryką. Teraz stoję na pustynii w Newadzie, a raczej leżę i to w pozycji snajperskiej. Zimny metal Barretty M82A1 przyjemnie chłodzi policzek. Widzisz tę skałę, będzie z 1000 jardów stąd? Jest wiosna, piękny rześki dzień, powietrze jak kryształ, bo nie zaszło jeszcze mgiełką pustynnego upału. W oddali na zboczu, gdzieś na godzinie 9 – tej majaczy stożek, na oko nie większy od główki szpilki. Jankeski istruktor wskazuje go zakrzywionym jakby na spuście colta palcem – tam strzelasz. Sam niespiesznie zakłada nauszniki – przygotuj się, będzie głośno – mruczy bardziej do siebie niż do mnie i przezornie blokuje ręką moje prawe ramię. Po drugiej stronie jego ręki, mojej skóry, ścięgien, mięśni, kości i czego tam jeszcze i znowu skóry, czai się kolba. Zdarza się, że wybija bark odpowiada, gdy wzrokiem zadaję nieme pytanie. Przymykam lewe oko, prawe wytężone do bólu próbuje wchłonąć wielokrotnie powiększony obraz prekambryjskiej skały. Spust stawia lekki opór, serce rozpoczyna przechodzący w pulsowanie skroni łomot, koniec wydechu, wiem że muszę teraz i zaraz sie uwolnię, pociągam za cyngiel… bach! Głuchy huk z łatwością przebija się przez nauszniki, kolba wali w ramię, pył dookoła. Naładowany adrenaliną mózg każe oczom śledzić odległy efekt. Po sekundzie (tak mi się przynajmniej wydaje) z prawej strony skały wykwita obłok kurzu, dźwięk uderzenia pocisku dochodzi znacznie później. Echo nie próżnuje, jeszcze przez dobrą chwilę powtarza jak na telewizyjnym replay-u, bach, bach, bach …
Która to już podróż do Stanów?
Każda zaczyna się, lub kończy czymś ciekawym, no i jest jeszcze środek! Myślę, że nawet gdyby Ziemia składała sie tylko z Zachodnich Parków USA nie nudziłbym się do końca życia. Nie nie jestem studentem w ramach work & travel, ani też backpackersem, który dla zaoszczędzenia grosza podróżuje przewożąc samochód jakiegoś przesiedleńca. Przemieszczam się zwracając uwagę na pieniądze, ale zdarza mi się odrobina szaleństwa, kto wie czy tu jeszcze kiedyś wrócę?
No to w drogę! Las Vegas to takie naturalne miejsce żeby rozpocząć trasę po parkach i osobliwościach Arizony, Utah, Wyoming i co tam jeszcze Pan Bóg dał. Uprzedzę skrzywione miny speców i znawców od tej części Ameryki: Yosemite, Sekwoję z Kings Canyon i wszystkie sprawy nadbrzeżne – łącznie z 17 Miles Drive i parkiem Pinnacles, traktuję jak parki … miejskie – można tu wyskoczyć mając przerwę konferencyjną w Dolinie z krzemu. A Vegas – wbrew pozorom – ma coś dla każdego, jeśli kasyna, czy spacer stripem Was nudzą, a lot nad starym Vegas Slotzillą w pozycji horyzontalnej to nie Wasza grupa krwi, zawsze pozostaje jakieś ciekawe przedstawienie, lub koncert, to wszak nasza baza wypadowa, a nie dwutygodniowy resort plażowy. Czyli … w drogę!
Zaraz za bramą Vegas macie Wielki Kanion Kolorado.
Wystarczy wskoczyć na 93 – kę i pociągnąć nią aż do Bulder City. Tutaj oczywiście atrakcją jest Tama Hoovera.
W 2010 otwarto powyżej niej Mike O’Callaghan–Pat Tillman Memorial Bridge – wart grzechu – można na niego wejść. Sama tama Hoovera nie służy już jako miejsce tranzytowe. Można wjechać na parkingi, ale żeby przekroczyć granicę Nevada – Arizona w drodze nad południowy Grand Canyon trzeba wrócić na autostradę 93. Bulder City to również miejsce skąd operuje jeden z 3 największych operatorów helikopterowych latających nad Vegas i kanionem – Papillon. Inne to Maverick i Sundance. Te dwa ostatnie latają z lotniska w Vegas. Czy warto? Moim zdaniem raz w życiu tak (nie jest tanio). Z wielu dostępnych opcji wybrałbym jednak tę, w której można polecieć na dno kanionu na „niby” lunch i lampkę wina musującego (zwanego przez jankesów hucznie … szampanem). Szczerze natomiast odradzam skywalk – znaną platformę widokową. Co oczywiste nie wpuszczą Was na nią z aparatem (teoretycznie można przemycić telefon) – zrobią Wam wątpliwej urody zdjęcie za 25 USD/głowa. Sami zrobicie lepsze – skacząc nad … szczeliną z prawej strony platformy.
Ruszajcie dalej! Jeśli jesteście już głodni – nie mogliście lepiej trafić.
W Kingman jest steakhouse o nazwie DAMBAR.
Świetne steki i żeberka (najdroższy filet mignon za ok. 27 USD, żeberka za 15 USD, margarita 6,50 USD). Uwiedzie Was ładna młoda kelnerka imienia nie pomnę (Alexandra?):)). Ostatnio wypiłem tam cztery Margarity frozen, po nich amerykańska OOOla wyglądała na Miss Universe :). Pojedzeni i trzeźwi bez trudu traficie na urokliwy fragment słynnej Route 66 (bar przy niej leży). Hackberry General Store to miejsce, którego nie ominiecie na pewno. To tutaj: (35.374988, -113.722765).
Obfotografowanie starych urządzeń i samochodów zajmie Wam z godzinę (obowiązkowe zdjęcie z kukłą Indianki na ławce przed lokalem!) to idealny moment aby zajechać do Peach Springs, a w zasadzie kilka mil dalej do obskurnego na pierwszy rzut oka motelu Grand Canyon Caverns. Na drugi rzut oka, w które wpada Wam długi barak z drzwiami i okienkami, też nie wygląda zachęcająco. Dopiero na trzeci – pokoiki okazują się być czyste, pachnące, a i łazienka ma prysznic. Jednak najważniejszy jest rzut czwarty. Otóż poobijane już od tego rzucania oko fokusuje dopiero w Cave Suite. Spanie 220 stóp pod powierzchnią ziemi i to za życia! 800 USD za noc – czy warto? Pusto, głucho – zwolennicy jaskiniowego romantyzmu będą wniebowzięci. Nie jestem ani Fredem ani Barniem – a Wilma Flinstone nie budzi we mnie pożądania. Zdecydowanie jestem więc nawierzchniowcem, co tego wieczoru prowadzi mnie na super kolację do Niemki w Westside Lilo’s
Heloł! Pobudka! Jeśli nie wstaniecie rano nie „zrobicie” pewnego urokliwego miejsca w jeden dzień. Chodzi „proszę ja Ciebie” o Havasu Falls. Mało kto tutaj zagląda, a już na pewno nie polskie klasyczne „Parki Zachodnie USA”. Łaj? Bo ani lokalnym właścicielom – Indianom Hualapai, ani amerykańskim czy polonijnym organizatorom nie mieści się w głowie, że to jest możliwe. Bo oficjalnie nie jest. O Havasu będzie jednak w oddzielnym poście – okolica jest zbyt piękna, żeby potraktować ją jednym zdaniem. Zachodnie Parki USA – to be continued.
Miejsca, o których wspominam w tym poście.